sobota, 1 marca 2008

bajki

Martwa natura

Mama właśnie wróciła ze sklepu i rozpakowała zakupy. Najpierw włożyła chleb do chlebaka, żeby nie obsechł. Potem sery i mleko wstawiła do lodówki, a owoce położyła na stole. Na koniec umyła owoce, to znaczy truskawki, banany, agrest i winogrona, które ziewając budziły się ze snu pod wpływem orzeźwiającego, gorącego strumienia. Po kąpieli Mama zawinęła owoce w czystą ściereczkę i lekko poklepała aby wytrzeć wodę. Kiedy położyła je na stole wszystkie miały wesołe i zadowolone minki. Były piękne i kolorowe, i miały dużo witamin.
- Ach, jak miło – westchnął banan – przypomniała mi się Afryka i ciepłe słońce prażące moją skórkę.
- Ja tam nie lubię gorącej wody – oburzyła się truskawka – zupełnie się po niej rozpływam, zwłaszcza jeśli zdążę już przejrzeć i jestem mięciutka.
- A my zgadzamy się z bananem – zaszeptały cicho winogrona poruszając tanecznie kuleczkami – gorąca woda zmywa z nas wszystkie zarazki i potem pięknie lśnimy.
- Ja też właściwie nie mam nic przeciwko wodzie – powiedział poważny agrest – zazwyczaj jestem twardy i nawet mam taki lekki meszek do obrony przed szkodnikami, a krzaczki, na których rosnę mają kolce. Trzeba uważać kiedy się mnie zrywa, żeby nie pokłóć sobie paluszków.
Właśnie Mama z Alą weszły do kuchni więc owoce umilkły i zaczęły się przysłuchiwać rozmowie.
- Widzisz Alu – powiedziała Mama – każde z tych owoców rosło na innym miejscu, a teraz wszystkie są u nas. Niektóre musiały przebyć długą drogę samolotem na przykład banan lecz dziś wszystkie będą nas cieszyć swym smakiem w sałatce owocowej, a niektóre nawet wylądują w kisielu.
- Ale one są ładne – westchnęła zachwycona Ala – chyba je narysuję, tylko muszę wziąć kolorowe kredki: żółtą dla banana, czerwoną dla truskawki, zieloną dla agrestu i fioletową dla winogron.
- Tak Alusiu to dobry pomysł, twój obrazek postawimy na stole i przy obiedzie Tata i Tomek będą wiedzieć z czego zrobiłyśmy tę pyszną owocową sałatkę. Może kiedyś oni taką dla nas zrobią – powiedziała Mama i obie z córeczką zaczęły się śmiać, bo wiedziały, że ich mężczyźni nie lubią gotować.
W czasie, kiedy Ala malowała obrazek, Mama przygotowała obiad i sałatkę. A po obiedzie cała rodzina, jedząc pyszny owocowy deser, podziwiała dzieło Ali. Tata powiedział, że to co Alusia namalowała, to się nazywa „martwa natura”, a Tomek zażartował, że ma całkiem pyszny, żywy i świeży smak.



Balonik

Wśród wielu konstelacji i planet istnieje też planeta balonów. Kiedy patrzy się na nią z kosmosu wyglądem przypomina ogromną, prostokątną butelkę. Podróżny zbliżający się do niej może od razu zobaczyć to co znajduje się na planecie, gdyż tak samo jak zwykła butelka,
jest przezroczysta i widać przez nią wszystko, to co znajduje się w środku. Jest to jedna z najdziwniejszych planet, gdyż nie ma tam ani wody ani piasku. Dlatego też nie rosną na niej rośliny i nie ma tam zwierząt. Z podłoża tej szklanej butelki wyrastają za to bujne i różnej długości linki, sznurki, sznureczki, wstążeczki i paseczki. Lecz najciekawsza część planety znajduje się nad jej podłożem i nad tą gęstwiną sznureczków. Rozciąga się tam bezkresna przestrzeń miasta balonów. Każda rodzina ma wyznaczone dla siebie miejsce, najmniejsze baloniki na dole, balony olbrzymy na górze. Właściwie poza mieszkańcami nie znajduje się na planecie nic ciekawego, nie licząc oczywiście latających kapeluszy. Ulubionym zajęciem balonów w związku z tym są wszelkiego rodzaju wyścigi, turnieje i zawody, na przykład na najszybszego łapacza czapek lub cotygodniowe rewie kapeluszowej mody. Pomimo
niezwykłych warunków panujących na planecie zarówno kapeluszom jak i ich właścicielom
nie brakuje tam najwymyślniejszych kształtów i najpiękniejszych kolorów jakie można sobie tylko wyobrazić.
Pewnej nocy na planetę balonów wleciał przez szyjkę butelki, cicho jak komar, statek kosmiczny. Wyszedł z niego mały chłopiec w kombinezonie. Zaczął zwiedzać miasto balonów, a ponieważ z podłoża wyrastały liny, wyglądało to tak jakby skakał na skakance. Kiedy nadszedł dzień chłopiec miał już na tyle opanowane skoki, że odbijał się jak na trampolinie i mógł pół godziny pozostawać w powietrzu zanim opadł na ziemię. Zbliżył się więc do największego balonu, tak ogromnego, że u nas ludzie mogliby nim latać i powiedział:
- przybyłem z innej planety i szukam przyjaciela, który chciałby tam ze mną zamieszkać.
Olbrzym wyglądał na zaskoczonego, gdyż posiadał największą kolekcję kapeluszy na planecie, której wszyscy mu zazdrościli, w związku z tym był bardzo smutny. Nie miał przyjaciół i rzadko kto z nim rozmawiał, o czymś innym niż jego kolekcja.
- jeśli chcesz zobaczyć moje zbiory, to musisz przyjść w godzinach zwiedzania – odpowiedział, zbity z tropu słowami chłopca
- zaufaj mi, a będziesz miał we mnie przyjaciela – rzekł przybysz – trzeba, żebyś stał się na nowo małym flaczkiem
- ale jak to jest możliwe ? – spytał balon – czy to będzie bolało ?
- to zależy od tego, czy naprawdę chcesz ze mną zamieszkać – odpowiedział chłopiec
Balon olbrzym przez chwilkę się wahał lecz ponieważ bardzo chciał mieć kogoś bliskiego, więc zgodził się zaufać przybyszowi.
Wtedy, jak co pół godziny, przyszedł czas na kolejny skok nieznajomego lecz kiedy odbił się od podłoża i znowu znalazł się przy olbrzymie, stało się coś dziwnego. Chłopiec wyciągnął rękę w kierunku balonu i zdjął z jego nosa klamrę, trochę podobną do takiej, jaką mama używa do spinania prania.
- Ojej ! - powiedział balon i rozpłakał się - co to za straszny odór ?
- Nie ma innej drogi mój przyjacielu – rzekł chłopiec i przytulił balon.
- Dlaczego wybrałeś mnie, jest tu tyle innych balonów – spytał olbrzym i kiedy rozejrzał się dookoła, zobaczył to co dotychczas umykało jego uwadze, mianowicie, że wszyscy mieszkańcy mieli nosy zatkane klamrami.
- musisz wiedzieć, że jestem królem tej planety, dostałem ją na urodziny od mojego Taty i wszystkie balony, które się na niej znajdują są moje. Więc przylatuję na nią
i wybieram co jakiś czas jednego z was, bo najbardziej ze wszystkiego kocham właśnie balony.
Od chwili kiedy chłopiec zdjął klamrę z nosa balonu widział on siebie i inne balony takimi jakimi widział je sam chłopiec, więc powiedział:
- ale ja nie nadaję się na przyjaciela, wypełnia mnie trujący gaz, to właśnie on tak okropnie cuchnie
- wiem – odpowiedział chłopiec – właśnie dlatego zdjąłem ci klamrę, by spuścić z ciebie ten odór, kiedy proces się zakończy i będziesz już małym flaczkiem, takim zupełnie małym jak wtedy, gdy się dopiero urodziłeś, zabiorę cię do domu i napełnię moim oddechem, najmilej pachnącym zapachem.
- Ale jeśli mnie spuścisz stanę się mały, brzydki i pomarszczony, nie będę mógł nosić moich kapeluszy – przestraszył się balon
- To prawda – rzekł chłopiec – jednak jest to jedyny sposób, bym mógł cię spakować do pudełka i zabrać ze sobą.
- Dziękuję, że mnie trzymasz i jesteś przy mnie pomimo tego odoru – powiedział balon olbrzym
- Nie martw się mój przyjacielu już nigdy cię nie opuszczę – rzekł chłopiec.



4 małpy

Pewien chłopiec dostał od rodziców na urodziny cztery małpki. Zamknął je w klatce i dwa razy w tygodniu wyprowadzał na spacer. Tak mijały dni, miesiące, lata, aż kiedyś pojechał w odwiedziny do swojego wujka i podczas rozmowy powiedział mu o tym niezwykłym prezencie.
- na początku to trochę się zdziwiłem, gdyż spodziewałem się raczej, że mama podaruje mi srebrny łańcuszek albo tata da mi złoty zegarek – wyznał chłopiec
- a wiesz, że jak ja byłem w twoim wieku, to też dostałem od rodziców cztery małpki – rzekł wujek – potem okazało się, że są ze mną bardzo związane.
Pewnego dnia, gdy miałem zły humor pierwsza małpa, najstarsza i największa zaczęła strasznie krzyczeć i robić groźne miny. Wtedy stało się coś dziwnego, nagle poczułem, że moje stopy odrywają się od ziemi i zacząłem się unosić w powietrzu. Za chwilę już leciałem nad jakimś miastem, w którym były same niedokończone domy, z wybitymi oknami i wszystkie mosty, które tam widziałem były spalone. W dole zobaczyłem małpę, która uzbrojona w maczugę niszczyła wszystko po drodze. Wydawało się, że poza tym nie miała tam innego zajęcia. Miasto z góry wyglądało jak otoczone wysokimi murami więzienie. Kiedy małpa doszła do jego granicy zobaczyłem, że pojawiły się przed nią drzwi. Wyglądały one właściwie jak lustro w ramie z metalowych kwiatów i liści. Ujrzawszy swoje wściekłe odbicie małpa zaniemówiła z wrażenia i długo nie mogła się ruszyć. Nie wiem, w którym momencie to się stało lecz nagle zauważyłem, że przed lustrem stoi już inna, druga małpa, mniejsza niż pierwsza, bez maczugi, a za to z ogromnymi uszami. Klamka drzwi była w kształcie kwiatu Lilii, kiedy małpa jej dotknęła zadrżała. Na początku pomyślałem, że może drzwi są pod napięciem i że prąd ją kopnął. Ale ona znowu chwyciła klamkę i zaczęła coś nucić. Wyglądało to tak, jakby wyczuwała drgania dźwięków i chciała je zaśpiewać. W końcu udało się jej zanucić całą melodię, a wtedy drzwi powoli się otworzyły. Byliśmy wolni i poczułem, że coś ściąga mnie w dół. Lądując na ziemi zobaczyłem, że stoi przede mną już trzecia z kolei małpa, jeszcze mniejsza niż dwie poprzednie. Przed nami roztaczał się piękny ogród, pełen palm z dojrzałymi bananami. Małpa teraz ogromnie wesoła i przyjacielska zaczęła się nimi opychać. Ja też byłem wdzięczny i zadowolony, że opuściliśmy już miasto spalonych mostów i że teraz mieliśmy wszystkiego pod dostatkiem. Zacząłem spacerować po ogrodzie lecz bardzo się zdziwiłem, że był mniejszy niż na początku myślałem. Nagle zobaczyłem kolejną, czwartą małpę. Ledwie można ją było zauważyć, taka była malutka. Kiedy podszedłem do niej spała. Miała na sobie biały fartuch pielęgniarki, z dwoma kieszeniami. Z jednej wystawały białe i pachnące bandaże, a druga kieszeń wypchana była chusteczkami higienicznymi. W końcu małpa się obudziła i widać było, że jest zaskoczona moją obecnością. Spytałem ją po co jej te bandaże i chusteczki, wtedy ona podrapała się w głowę, pomyślała i rzekła - zapomniałam ale dlaczego mnie obudziłeś? Nie uwierzysz lecz nagle w jej ręku pojawiła się maczuga i to był początek kolejnej mojej wyprawy w tajemnicze gąszcze krainy małp.
- to dziwne opowiadanie wujku, tylko co ja będę robić z moimi czterema małpami ? – spytał chłopiec
- po prostu wypuść je z klatki i pozwól im z tobą zamieszkać, a już nigdy nie będziesz się nudził – rzekł wujek



Krople czasu

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, była sobie pewna zaczarowana wioska. Znajdowały się tam, na przestrzeni kilku kilometrów, małe chatki nad małymi jeziorkami, gdzie żyły sobie pary staruszków. Ciekawe było to, że wszystkie pary miały tak samo na imię Alow i Muzor. Całymi dniami przesiadywały na ganku przed domkiem podziwiając mieniące się w słońcu jezioro. Pewnie pomyślicie sobie, że to bardzo nudne zajęcie i niestety macie rację. Pomimo, iż miejsce, które zamieszkiwali staruszkowie było bardzo malownicze, od chatki biegło mnóstwo wydeptanych, polnych ścieżek, które jak promienie słońca rozchodziły się po zielonym lesie ku różnym tajemniczym zakątkom. Wspierały też staruszków swym pięknem góry, a także leśne zwierzęta: ptaki, zające, sarny, niedźwiedzie i ryby w jeziorze. Czasami Muzor lub Alow nagle znikali lecz zdarzało się to bardzo rzadko. Pojawiali się po kilku minutach. Wtedy czasem po lesie wiatr niósł odgłos ciepłego śmiechu
staruszków lecz częściej skapywały z ich policzków łzy, z których, jak się domyślacie, powstały te małe jeziorka przed domami. Alow choć była bardzo stara, to jednak na jej twarzy wciąż widoczne były rysy dawnego piękna. Gdy staruszka płakała zwierzęta z lasu starały się ją pocieszać i robiły zabawne minki i harce. Muzor miał długą, siwą brodę, za którą przepadały ptaki, gdyż mogły wić sobie w niej gniazda na wiosnę. Zazwyczaj przed zniknięciem Muzor wkładał super okulary, przez które widział nawet szczyt najwyższej góry w okolicy, tak dobrze jak przez lornetkę. Wyobraźcie sobie, że nikt tego nie wie w jaki sposób powstała tak ogromna wioska, w tym uroczym miejscu. Wydaje się, że staruszkowie od zawsze tam mieszkali, i że od zawsze siedzieli przed domkiem podziwiając jezioro. Nie wiadomo też w jaki sposób przeżyli tyle lat bez napoju i jedzenia, bo nikt nigdy nie widział by staruszkowie coś jedli lub pili. W jaki sposób to było możliwe ? Zrozumiecie kiedy zdradzę wam tajemnicę, co im się kiedyś przytrafiło, gdy byli jeszcze całkiem małymi dziećmi.
Pewnej nocy, gdy księżyc w pełni wraz z gwiaździstym niebem odbijał się na spokojnej tafli jeziora, coś nagle obudziło Muzora i Alow ze snu. Na początku myśleli, że to deszcz, gdyż usłyszeli bębniące rytmicznie w parapet krople. Muzor był ostrożny lecz Alow nie bała się ciemności i lubiła niespodzianki, więc bez wahania poszła otworzyć drzwi. Za nimi stał Anioł, o srebrzystych, złożonych skrzydłach. Gdy je rozchylił Muzor usłyszał znajome bębnienie deszczowych kropli i zobaczył obraz mężczyzny, trochę jak w telewizorze. Anioł powiedział, że to jest Adam, który będzie pierwszym człowiekiem na planecie Ziemia. Kiedy wstanie słońce Muzor i Alow zostaną przetransportowani w postaci mikro do serca Adama, w misji specjalnej pod kryptonimem Niebo. Muzor ma analizować rzeczywistość, którą będzie widział Adam, patrzeć na wszystko i oceniać, czy pomaga to Adamowi czy też przeszkadza w dostaniu się do Nieba. Po rozpoznaniu terenu Muzor skontaktuje się z Alow, a ta natychmiast zmobilizuje mięśnie Adama do działania. Od dziś też Bóg nadaje im, jako agentom specjalnym, nowe imiona, którymi będą nazywali ich odtąd ludzie na Ziemi, mianowicie Muzor będzie się nazywał Rozum, a Alow będzie nosiła imię Wola. Każda para agentów jest przydzielona do jednego człowieka. Będzie razem z nim rosnąć i dojrzewać przez całe życie.
Muzor i Alow byli w siódmym niebie. Lecz już następnego dnia okazało się, że cieszyli się przedwcześnie. Ludzie na Ziemi albo nie chcieli korzystać z pomocy agentów specjalnych albo korzystali tylko z umiejętności jednego z nich, przez co większość czasu Rozum i Wola spędzali w utworzonej specjalnie dla nich,
w tej trudnej sytuacji, wiosce. Niestety znajdując się tam, a nie w sercu człowieka, z chwili na chwilę starzeli się i ubywało im sił. Śledząc tą smutną sytuację Bóg postanowił wysłać do wioski agentkę specjalną Mery.
Zajmie się ona staruszkami, by mogli być w pełni użyteczni dla ludzi,
natychmiast, gdy tylko zajdzie taka potrzeba. Agentka Mery zaczęła
karmić i poić staruszków specjalnymi kroplami czasu, które smakowały trochę jak sałatka owocowa z pomarańczy, jabłek i bananów. Ta kuracja zadziwiająco odmłodziła wioskę. Muzor nie musiał już używać okularów, a Alow znów umiała sprawnie wykonywać wszystkie ćwiczenia gimnastyczne, ze staniem na rękach włącznie. Dziwna sprawa, nie wiem jak zrobiła to agentka Mery, lecz na Ziemi, we wszystkich miastach pojawiły się bilbordy z reklamami, takimi jak:„Korzystaj z pomocy agentów specjalnych!” lub „Czas mija, a Twoi agenci wciąż bezrobotni!”.
Ciekawe lecz po tej kampanii reklamowej wioska zupełnie opustoszała.
A Rozum i Wola w sercach ludzi znowu były bardzo szczęśliwe.



Marzenie kamienia

Dawno, dawno temu, gdy nie było jeszcze drzew w lasach i wody w jeziorach był sobie mały kamyk. Leżał sobie sam na ziemi, a wokół miał tylko pusty step pełen trawy, a nad sobą gwiaździste niebo. Kamień całymi dniami rozmyślał o tym stepie i o tym niebie, bo właściwie nic innego nie miał do zrobienia. Jak był dzień słońce delikatnie go łaskotało, a gdy nadchodziła noc wiatr hulający po stepie szumiał mu do ucha. Jednak mały kamień najbardziej lubił noc, wtedy gwiazdy świeciły wesoło i układały się w różne ciekawe wzorki. Choć mały kamień nie znał niczego poza trawą na prerii, często nadawał nazwy tym gwiezdnym wzorom. Mały kamień często się modlił do Boga, bo wiedział, że to Bóg go stworzył i położył na tej pięknej prerii. Mówił tak.
- Kochany Boże, mam jedno, jedyne marzenie, proszę spraw, jeśli to zgodne jest z Twoją wolą, żebym miał inne kamienie do towarzystwa, bo jestem tu taki sam w tym szczerym polu.
Modlił się tak, a słońce wstawało i potem kładło się spać. Modlił się tak, a gwiazdy świeciły i gdy dzień nadchodził bladły. Mijał czas.
Pewnej nocy stało się coś niesamowitego. Z rozgwieżdżonego nieba zaczęły spadać gwiazdy jak jasne iskierki. Mały kamień był pełen zachwytu. Jeszcze nigdy przedtem nie widział nic równie pięknego. Z wrażenia nie mógł powiedzieć ani słowa. I wtedy stało się coś co zupełnie zmieniło jego życie
– z nieba zaczęły spadać kamienie i kamyki różnej wielkości. To deszcz meteorytów spadł tej nocy na step, gdzie leżał sobie mały kamień.
- Tak dobry jest Bóg, dla tych, którzy go proszą. Daje im nawet gwiazdkę
z nieba – pomyślał mały kamień i uśmiechnął się słodko do Boga, a jego kamienne serduszko mocniej zabiło z miłości.
Od tej pory mały kamień miał wiele kolegów i koleżanek, i był najszczęśliwszym małym kamieniem na świecie. Często też rozmawiał z innymi kamieniami o Bogu, który sprawił, że mogli teraz mieszkać razem na ogromnym stepie, bo tak bardzo ukochał swoje kamyki. Za to nocami kamienie śpiewały Bogu kamienne piosenki, które wiatr stepowy niósł daleko, daleko...



Sens istnienia wielkiego kamienia

Urodziłem się podczas wielkiej wichury, którą górale nazywają halny. Moją matką była ogromna góra w Tatrach. Podczas huraganu ja wraz z innymi jej już dużymi dziećmi pożegnaliśmy się z mamą i lawiną stoczyliśmy się w dół, by szukać przygód. Tocząc się wśród grzmotów i błyskawic, które rozświetlały mi drogę powtarzałem sobie w myślach słowa mamy, które powiedziała mi na pożegnanie - Pamiętaj, to nie zabawa, staczasz się aby znaleźć sens istnienia wielkiego kamienia. Te słowa brzmiały bardzo poważnie lecz wiedziałem, że mama ma rację. Oto więc toczyłem się po mojej własnej ścieżce. Staczałem się długo w dół, aż wylądowałem na wielkiej zielonej polanie. Burza już minęła, wraz z nocą i zaczął się nowy dzień. Leżałem sobie na miękkiej trawie i byłem bardzo zmęczony po odbytej właśnie podróży. Moja słodka bezczynność nie trwała jednak długo, gdyż zaraz moją uwagę zwróciło dziwne beczenie. Tak poranek witały owce prowadzone przez pasterza na pastwisko. Wraz z nimi biegł biały pies, który szczekając zachęcał owce do trwania w jednej gromadzie. Pastwisko , co się okazało, było właśnie w miejscu, gdzie się stoczyłem, więc aż do zachodu słońca nie opuszczało mnie to całe głośne towarzystwo. Raz nawet pasterz przyszedł, żeby w moim cieniu zjeść drugie śniadanie, a wtedy jego biały pies też wtulał się mocno w mój zimny głaz, by trochę się ochłodzić. Pogoda dopisywała cały dzień. I tak mijały lata. Właściwie nie wiem ile. A ja porastałem mchem. Na polankę czasem przylatywały ptaki, czasem przeszedł przez nią niedźwiedź lub turyści. Żyłem więc sobie spokojnie i rozmyślałem o tym, gdzie stoczyli się moi bracia i siostry, w jakich są miejscach i co im się ciekawego przytrafiło. Pewnego dnia grupa turystów, w takich dziwnych czarnych sukienkach przechodziła przez moją polanę. Wtedy zdarzyło się coś co na zawsze miało odmienić moje życie, choć wtedy nie miałem o tym zielonego pojęcia. Jeden z nich, kiedy mnie zobaczył okropnie się ucieszył i przybiegł do mnie głośno wołając. – Ten będzie dobry. Potem, kiedy już sobie poszli, długo się zastanawiałem co miały znaczyć słowa, które wypowiedział. Ten będzie dobry – to brzmiało jak obietnica. Ale czy ja już nie byłem dobry – przecież nikogo nie zabiłem, a mama mi opowiadała o jednym takim, co nim podobno jakiś Dawid rzucał i zabił kogoś. Więc nie popełniłem żadnej wielkiej zbrodni, które innym kamieniom zdarzało się popełniać. O co więc mogło chodzić temu w czarnej sukni ? I jeszcze na odchodnym dodał. – Będzie dobry, musi tylko skruszeć tu i tam. Mam odpowiednie narzędzia, zajmę się nim. Tego to już zupełnie nie mogłem pojąć. Okazało się jednak, że wkrótce wszystko stanie się dla mnie jasne. Na drugi dzień bowiem dobiegł do mnie dźwięk, którego nigdy w życiu wcześniej nie słyszałem. Był trochę podobny do huku grzmotu w czasie burzy połączonego z warczeniem psa. Moim oczom ukazało się coś czerwonego z czarnym z tyłu i to coś zbliżało się do mnie z tym strasznym hukiem i warkotem. Potem usłyszałem, że ludzie nazywają to coś ciągnikiem. Na tym ciągniku stało coś ze strasznie długą szyją i hakiem na końcu – takim samym jaki widziałem u turystów, gdy jeszcze byłem małą skałką i wszyscy włazili mi na głowę. Ludzie, którzy wysiedli z ciągnika podeszli do mnie i obwiązali mnie mocno linami, a po chwili poczułem, że lecę. Oderwali mnie od ziemi, na której tkwiłem tyle lat i na tym haku przenieśli na przyczepę. Pierwszy raz leciałem lecz muszę przyznać, że nie jest to rzecz, którą kamienie lubią najbardziej.
- Bezruch i rozmyślanie to mój żywioł. Nie jestem przecież ptakiem – myślałem, trochę obrażony na tych ludzi, co tak mną pomiatali. Potem, powiem szczerze, było jeszcze gorzej. Najpierw zawieźli mnie do myjni samochodowej, gdzie strasznie się śmiałem, bo łaskotali mnie różnymi szczotkami, a od bąbelków chciało mi się kichać. Lecz na tym się nie skończyło. Wkrótce znalazłem się w wielkiej sali, pełnej różnych posągów i jakiś mężczyzna z wiertarą zaczął kruszyć mi bok w różne dziwne kształty. Bardzo nie bolało, tylko troszkę, tak jak u dentysty, gdy wierci w zębie aby potem włożyć opatrunek. Na koniec, muszę to przyznać, wyglądałem dość oryginalnie. Byłem teraz dużym prostokątem, z którego jeden bok był w kształcie ogromnej, spadającej, spienionej na dole fali. Kiedy mężczyzna pokazał mnie innym ludziom, rozpoznałem wśród nich znajomego w czarnej sukience. Patrzył na mnie i widziałem, że był bardzo zadowolony. To co było potem trudno ubrać w słowa, więc nie będę się nawet starał. Powiem tylko, że spełniło się to czego życzyła mi mama, zanim stoczyłem się w dół. Znalazłem sens istnienia wielkiego kamienia.
Postawili mnie w drewnianym, góralskim Kościele. Było dużo ludzi w kolorowych strojach, były pieśni, kadzidło i namaszczenie. A potem kapłan złożył na mnie swój pocałunek i poczułem się bardzo wyjątkowy i kochany, a byłem przecież tylko zwykłym kamieniem, jakich wiele jest na świecie. To nie koniec mojej historii lecz pozwólcie, że reszta zostanie moją kamienną tajemnicą.



Mój dziadek

Bardzo dawno temu na Oceanie Spokojnym istniała sobie wyspa jednoroczna. Nazwali ją tak tubylcy, którzy o tym miejscu opowiadali wiele legend z pokolenia na pokolenie. Ówczesne plemiona przypływały na wyspę ale na krótko ją zamieszkiwały, ponieważ tylko przez kilka ciepłych miesięcy można było zbierać na niej plony. Były one jednak nadzwyczaj urodzajne i ogromne. Według legend po roku wyspa znikała na czterdzieści cztery lata, a kiedy pojawiała się znowu była zmieniona nie do poznania. Rosły na niej nieznane nikomu rośliny i zamieszkiwały ją nowe gatunki zwierząt, tak jakby to było zupełnie inne miejsce. Na wieczornych spotkaniach przy ognisku opowiadano sobie o tym, jak bardzo wszystko co działo się na wyspie było tajemnicze, niesamowite i magiczne. Wśród wielu innych tubylców indiańskie plemię Liści obchodziło tam swoje tradycyjne święta. Tuż przed kolejnym zniknięciem wyspy na początku jesieni, z wyspy wiecznej przypływali dziadkowie aby uroczyście przekazać wnuczkom plemienne mądrości. Teraz też, z tego właśnie powodu i żeby tradycji stało się zadość, gdy zachodzące słońce rozwinęło na niebie swój czerwony szal, dziadek Złoty Liść rozpoczął z wnuczkiem Zielonym Listkiem pogawędkę przy ognisku.
- Jesteś już dużym chłopcem – powiedział dziadek – więc nadszedł czas bym odpowiedział na kilka pytań, które pewnie od dawna sobie zadajesz, na przykład skąd nasze plemię wzięło swoją nazwę lub dlaczego naszymi ulubionymi zwierzętami są jeże.
Musicie wiedzieć, że każdy Indianin z plemienia Liści od chwili urodzenia aż do starości dostawał niewidzialnego jeża, którego obecność jednak była oczywista, ze względu na głośne tupanie w nocy. Dziadka jeż nazywał się Salutek i był już sędziwym zwierzątkiem z długą brodą i w okularach, oczywiście nikt nie widział jego siwych kolców, bo był niewidzialny. Natomiast jeż wnuczka był to Filutek, pił jeszcze mleko ze spodka i lubił się przewracać na grzbiet, by go głaskano po mięciutkim brzuszku.
- Otóż mój wnusiu – kontynuował dziadek - muszę Ci powiedzieć, że kiedyś w tym miejscu, w którym teraz siedzimy nie było wyspy. Mieszkał tu bowiem Łagodny Wódz. Wszechpotężny i ogromny duch, który miał jednak równie ogromne jak on sam i dobre serce. Kiedyś postanowił, że na jego lewej ręce – tej bliżej serca, powstanie wyspa, na której zasadzi las. Nie miały tam rosnąć zwyczajne drzewa, które widzisz dookoła nas ale w każdym z nich miał być ukryty mały duszek, jego dziecko.
- Ojej dziadku, naprawdę ? – spytał wnuczek i z zaciekawienia wyciągnął szyję by lepiej słyszeć, a nawet otworzył usta.
- Tak i to właśnie byli nasi przodkowie, bo od tamtych drzew wywodzi się nasze plemię Liści – powiedział dziadek
- Dziadku, a dlaczego towarzyszą nam jeże, opowiedz – poprosił Zielony Listek
- Wielu naszych przodków spokojnie sobie rosło, czerpiąc życie z niewidzialnej dłoni Łagodnego Wodza, my nazywamy ich dzisiaj mądrymi starymi tubylcami – uśmiechnął się dziadek
- Czy to dlatego mówią o starych tubylcach, że byli mądrzy, bo przez całe życie korzeniami czerpali z ducha i mocno już w niego wrośli ? – Zielony Listek słuchał często jak jego Tata tak mówił i teraz przejęty jednym tchem zadał to pytanie.
- Właśnie dlatego – odpowiedział dziadek – bo musisz wiedzieć, że nie wszystkie drzewa były mądre. Wyobraź sobie, że niektóre nie chciały zapuszczać korzeni.
- To straszne ! – wykrzyknął Zielony Listek i mocno przytulił się do dziadka – i co się później działo z takimi drzewami?
- Nie martw się na zapas – dziadek pogłaskał wnuczka po głowie – przecież Łagodny Wódz czuwa i naszą wyspę widzi jak na dłoni. Natychmiast wysłał do pomocy naszym przodkom ogromne jeże, które w razie niebezpieczeństwa miały kłóć swoimi kolcami niemądre drzewa.
- Takiego jeża jak mój Filutek dziadku ? – spytał chłopiec
- Właśnie takiego. – odpowiedział dziadek
- Kiedy drzewa naszych przodków rosły i były zielone jeże im towarzyszyły, pomagały, ostrzegały przed niebezpieczeństwem. Także w czasie złotych i czerwonych liści jeże nie opuszczały swoich podopiecznych zgodnie z rozkazem Łagodnego Wodza. Po wyznaczonym czasie, znanym tylko Ojcu, duszki drzew schodziły na dół do korzeni, a wtedy ich końce otwierały się jak drzwi i ukazywała się ich oczom ręka Łagodnego Wodza, która cały czas nosi wyspę. W ten sposób najkrótszą i najprostszą drogą Duch wiódł dzieci do swojego serca, gdzie dla każdego ma przygotowane miejsce.
Niestety opieka jeży nie była w stanie uratować wszystkich drzew. Najpierw Duch zsyłał na niemądre drzewa burze, które co jakiś czas nawiedzały jednoroczną wyspę. Chciał on w ten sposób skłonić drzewa do głębszego zakorzenienia się i uchronić je od przyszłego upadku. Pewnego jednak dnia na wyspie pojawiła się plaga koparek, co bardzo zasmuciło Łagodnego Wodza. W dzień i w nocy koparki podstępnie podkopywały drzewa, niektóre zaś wyrywały całkowicie z korzeniami.
- Och dziadku, czy dla tych drzew nie ma już ratunku? – spytał ze współczuciem wnuczek
- Był tylko jeden możliwy ratunek – powiedział poważnie dziadek – otóż jeśli koparki atakowały w dzień, inne drzewa, które widziały los swojego brata wyciągały gałęzie wysoko do nieba, błagając w ten sposób Łagodnego Wodza o ratunek. Jeśli koparki atakowały nocą, kiedy wszystkie drzewa już smacznie spały, wykorzeniany wspomagany przez kłującego przyjaciela jeża, sam wołał o pomoc.
Wtedy kochany wnuczku zdarzył się największy cud nad cudy, Łagodny Wódz skierował swą prawą rękę z pomocą. Ale ręka jego zbliżając się do wyspy przemieniła się w najwyższego na świecie, wyższego niż najwyższe drzewa, nawet te dorosłe, Miłosiernego Ogrodnika. Uwolnił on drzewa z mocy złych koparek i na nowo zasadził je w żyznej ziemi. Opiekował się też połamanymi drzewami i gałęziami aż odzyskały pełne zdrowie.
- Ojej ale Ty jesteś mądry mój Złoty dziadku – powiedział wnuczek i przytulił się.
- Ty też kiedyś taki będziesz mój Zielony wnuczku – odpowiedział dziadek i pogłaskał go po głowie.

Taka oto była legenda opowiadana z pokolenia na pokolenie w indiańskim plemieniu Liści na jednorocznej wyspie.



Głowolandia

Całkiem niedawno i całkiem blisko nas pojawiła się mała kraina zwana Głowolandią. Nie było to zbyt urozmaicone miejsce, na co mogłaby wskazywać jego nazwa. Znajdowało się tam tylko olbrzymie lotnisko i las. Nad Głowolandią panował wszędobylski, różowy duszek Dzin. To on zarządzał przylotami i odlotami samolotów, jak również miał piecze nad płytami z informacjami, które codziennie porządkował. Właśnie las w Głowolandii był miejscem magazynowania wiadomości, drzewa tam od razu rosły tak, by w ich pniach były półki i przegrody na płyty. Na początku, kiedy las wyglądał jeszcze jak mały park, duszek Dzin doskonale radził sobie z obowiązkami lecz po kilku latach park rozrósł się ogromnie.
Wtedy okazało się, że Dzin zaczyna dostrzegać u siebie objawy jakiejś dziwnej choroby. Kiedy tylko paczka z nowymi informacjami znalazła się w jego rękach Dzin dostawał ataku śmiechu, a kiedy wchodził do lasu zapominał cały alfabet i powtarzał w kółko tylko dwie literki p i h. Przez długi czas duszek wmawiał sobie, że to na pewno przejściowa dolegliwość. Kiedy jednak pracownicy lotniska zaczęli zwracać mu uwagę, że wydaje dziwne dźwięki- py, py, py, cha, cha, cha, a z paczek, których nie mógł ułożyć na właściwe miejsca mógł już zbudować sobie nie jedną, ale kilka ścian, postanowił skapitulować. Z kolorowego papieru po płytach zrobił sobie ogromny transparent: Rezygnuję ze stanowiska!, który umieścił na widocznym miejscu, po czym z determinacją oczekiwał dzień po dniu na ratunek. Pewnego ranka zdarzył się cud. Duszek Dzin obudził się i poszedł, jak co rano odebrać nowy transport ładunku z lotniska, kiedy dotarł z nim do lasu zobaczył, że wszystkie półki są prawidłowo poukładane, a cały bałagan zniknął bez śladu. Duszek poczuł się jak nowonarodzony, był wdzięczny i radosny. Kiedy poszedł na lotnisko w miejscu, gdzie wcześniej umieścił swój transparent znalazł kartkę: Nie chciałam cię budzić, bo jak przyszłam to spałeś.
Poukładałam tu troszeczkę. Kocham Cię. Mama



Nawrócenie króliczka

Pewnego razu w zaczarowanej krainie za siódmą górą, przez zieloną, ciepłą i pachnącą polankę kicał sobie piękny, tęczowy króliczek. Taki był śmieszny i sympatyczny, że chciało się go od razu chwycić i mocno uścisnąć. Kicał tak sobie i kicał, przez polankę, potem przez lasek, w którym rosły jagody i grzyby, a w słońcu migotały firanki z pajęczyn ozdobione poranną rosą. Tęczuś, bo tak można by go nazwać, przeskakując sobie lasem, co jakiś czas uszczknął jagódkę lub jakieś ziółko. Po chwili kiedy króliczek wykicał z lasu pojawił się pagórek, a na nim pomarańczowy osiołek. Wyglądało na to, że zwierzaczek spał, bo z pyska wystawała mu soczysta marchew, która podskakiwała w rytmie jego chrapania. Tęczuś na ten widok stanął jak wryty i ślinka zaczęła mu cieknąć z mordki. Jak wszystkim wiadomo króliki, nawet te z zaczarowanej krainy za siódmą górą, uwielbiają marchewki, zwłaszcza duże i soczyste.
- co by Mama teraz zrobiła ? – pomyślał łakomy króliczek i schował pyszczek w łapkach, bo od wspomnienia Mamy łzy zakręciły się mu w oczkach ze wzruszenia. Choć Tęczuś był już dużym i wypasionym króliczkiem, który od dawna sam hasał sobie po łączkach i lasach, często wspominał swoją rodzinną norkę i rady Mamusi, którą uważał za najmądrzejszą ze wszystkich stworzeń na świecie. Nagle jedna wielka jak groch łza plusnęła w trawę i wtedy stało się coś pięknego. Łza zaczęła rosnąć i rosnąć, aż zrobił się z niej wielki niebieski balon. Z króliczkiem ukrytym w jego środku uniósł się w powietrze i przeleciał ponad pagórkiem. Leciał tak chwilkę, aż w końcu wylądował na polu kapusty, które jak się okazało, rosło całkiem niedaleko, lecz pagórek je zasłaniał. Kiedy Tęczuś rozejrzał się dookoła i zobaczył tyle pyszności, całkowicie zapomniał o marchewce. – Mamo, Ty zawsze masz rację! – wykrzyknął, po czym wdzięczny i radosny zabrał się jedzenia. Tak to właśnie było pewnego razu w zaczarowanej krainie za siódmą górą.



Pokonać wielkiego bałwana

Cześć, nazywam się Adam i chciałbym opowiedzieć wam pewną historię. Gdy byłem
w drugiej klasie i miałem przystąpić pierwszy raz do Komunii św. pani katechetka powiedziała nam, że w sercu każdego dziecka znajduje się ogromny pałac, w którym chce zamieszkać Pan Jezus. Wtedy sobie przypomniałem, że rzeczywiście coś w tym moim sercu musiało być, gdyż często czułem się tak, jakby ktoś szeptał mi do ucha co powinienem, a czego nie powinienem robić.
– to tak jakby w moim sercu panował jakiś król – pomyślałem i postanowiłem porozmawiać o tym z Tatą.
Wtedy Tato przeczytał mi z Gazetki z Nazaretu takie opowiadanie o pewnym chłopcu, który poprosił swojego najlepszego przyjaciela Rycerza Światłoświata, aby pokonał w krainie jego serca, panującego tam wielkiego bałwana. To opowiadanie było zmyślone ale i tak domyśliłem się, że tym Rycerzem Światłoświatem to był Pan Jezus. Wtedy zobaczyłem, że u mnie jest podobnie jak w tym opowiadaniu.
Wyobraziłem sobie, że w moim sercu jest przepiękny pałac, cały z soli, trochę taki jak te przedmioty robione w Wieliczce. Niestety wielki bałwan panuje w tym pałacu na tronie. Za każdym razem, gdy przyjmuje Pana Jezusa w Komunii Świętej, to tak jak gdyby Rycerz Światłoświat wjeżdżał na rączym rumaku do krainy mojego serca i zastawał ją całą zakutą lodem, i zasypaną śniegiem. Rycerz chce zapanować w krainie jako król ale wielki bałwan wznieca przeciwko niemu potężne śnieżyce i zrzuca na Niego lawiny, więc przez długi czas nie może się on przedostać do pałacu. Pozostaje Jemu tylko jedno wyjście, musi przedostać się do pałacu przez tajemne przejście. Oznacza ono oczywiście Matkę Bożą. Pewnego więc dnia Rycerz Światłoświat przywozi ze sobą Diamentowy Tunel, który z wyglądu przypomina trochę kosmiczną kapsułę. Rycerz wchodzi do środka, a ona zagłębiła się w śniegu i lodzie, i w ten sposób powoli dociera do solnego pałacu. Znajdując się już przed drzwiami pałacu, Rycerz Światłoświat dzwoni do mnie przez komórkę, a wtedy słyszę w swojej głowie pytanie - „Adamie, to ja Światłoświat, czy chcesz bym zamieszkał w pałacu Twojego serca ?”,
- „tak” – odpowiadam, a wtedy w dłoni Rycerza natychmiast pojawia się klucz do pałacu. Oczywiście wielki bałwan zamroził zamek w drzwiach ale na szczęście Światłoświat swoim ciepłym oddechem szybko go rozmraża.
Dziś jestem już w piątej klasie lecz często przypominam sobie tamtą historię. Jak się okazało również w moim sercu, walka z wielkim bałwanem wymagała wieloletniej współpracy z moim przyjacielem Jezusem - Światłoświatem. Pan Jezus bardzo się cieszy, kiedy próbuję być posłusznym chłopcem i w ten sposób walczę z wielkim bałwanem w swym sercu. Wielokrotnie sam chciałem pozbyć się wielkiego bałwana ze swego serca i rzeczywiście zauważyłem, że kiedyś, gdy byłem posłuszny mamie i wyniosłem śmieci, odczułem nagle, że tak jakby wielkiemu bałwanowi odpadła ręka i roztrzaskała się w odłamki lodu. Innym razem, kiedy nie zdążyłem się przygotować do klasówki, czułem, że wielki bałwan namawia mnie, bym tego dnia uciekł na wagary. Jednak poszedłem do szkoły. Wtedy poczułem się tak, jakbym bałwanowi obciął głowę. Myślę, że tego dnia Pan Jezus cieszył się z tego razem ze mną. Niestety na drugi dzień sprawiłem babci przykrość, bo tak głupio śmiałem się z niej, że babcia to nie zna się wcale na komputerze i wtedy odczułem, że bałwanowi znów odrosła głowa. Najgorsze było to, że ten chłopiec z opowiadania odczuwał dokładnie te same uczucia, co wielki bałwan. Ponieważ wróg siedząc na tronie w pałacu jego serca, przejął kontrolę nad jego uczuciami. Pan Jezus też mówi w Ewangelii, że czasem będziemy musieli doznawać takich uczuć jakbyśmy odcinali sobie rękę, nogę lub wyłupywali oko. Wtedy możemy sobie wyobrazić, że to dlatego czuję się tak bardzo chory i zagubiony, bo bałwan, który kontroluje moje uczucia, właśnie stracił głowę lub rękę. Zobaczyłem więc, że sam nie dam rady pokonać wielkiego bałwana, i że potrzebuje pomocy Rycerza Światłoświata. Te przykre uczucia przeminą, kiedy Rycerz Światłoświat pokona wielkiego bałwana w moim sercu. Wtedy Rycerz przejmie kontrolę nad moimi uczuciami, a ja zacznę kochać innych i będę naprawdę szczęśliwy. Przecież Rycerz codziennie znajduje się bliżej wielkiego bałwana, a ten codziennie bardziej się roztapia. Wiem już, że tylko Duch Św. - Gorący Oddech Jezusa -Rycerza Światłoświata może pokonać wielkiego bałwana na zawsze. Im częściej będę zapraszał Pana Jezusa do siebie, tym szybciej to się stanie.
Rycerz Światłoświat zamieszka w solnym pałacu w moim sercu i będę taki, jak chce Pan Jezus. Już nie będzie tak, że każdy kto mnie spotka, będzie obojętniał na smaki, trochę tak jakby miał zamrożony język po zjedzeniu lodów. Tak jest w czasie panowania w sercu wielkiego bałwana, pałac wygląda wtedy tak jakby był zbudowany zupełnie bez smaku.
Ja codziennie staram się przystępować do Komunii Św. i na szczęście przybycie Rycerza Światłoświata – Pana Jezusa, przywraca solnemu pałacowi w moim sercu nowy smak.

Brak komentarzy: